Gospodarka i rynek pracy rok po wybuchu epidemii

Podziel się z innymi

Właśnie mija rok od początku epidemii wirusa SARS-CoV-2 wywołującego chorobę COVID-19 w Polsce. I generalnie zarówno z gospodarką, jak i rynkiem pracy nie jest tak źle, jak jeszcze niedawno, a już szczególnie na początku epidemii, można było zakładać. Tym niemniej pełzający lockdown, z którym mamy obecnie do czynienia, może okazać się bardziej destrukcyjny, niż nam się wydaje.

Jaki jest dzisiejszy obraz gospodarki w kontekście roku trwania epidemii?

Powoływanie fikcyjnych stowarzyszeń sportowych, istnienie restauracyjnego podziemia, omijanie nakazów noszenia maseczek w miejscach publicznych kawałkiem firanki, nocne balety na Krupówkach w Zakopanem czy też filmy z imprez w klubach, które powinny być zamknięte, to obrazy, które dziś mają miejsce, a o których rok temu nikt by nawet nie pomyślał. Tyle, że wówczas panował po prostu strach przez nieznanym.

W marcu ubiegłego roku ekonomiści najbardziej obawiali się degradacji całej tkanki gospodarczej, czyli generalnie upadku przedsiębiorstw i związanego z tym rozpadu powiązań pomiędzy podmiotami gospodarczymi. Należy przy tym pamiętać, iż nie były to obawy bezpodstawne. Mieliśmy bowiem do czynienia z epidemią, czyli realnym zagrożeniem życia ludzkiego, alarmistycznymi przekazami z Chin, a następnie z Włoch, co podsycało strach. I nagle pojawiło się słowo lockdown, gdzie w ślad za rządem włoskim podążyły inne państwa, unieruchamiając społeczeństwo i gospodarkę.

Jasnym było od samego początku, iż rządy (w tym i polski), chcąc uniknąć paraliżu służby zdrowia na wzór Włoch, zastosowały metodę, której skutki działania porównywać można jedynie chyba do wojennego spustoszenia. A to musiało wywołać potężny kryzys gospodarczy w dłuższej perspektywie. I wówczas nikt się nie buntował, a konieczność zamrożenia niemalże całej społecznej aktywności, w tym gospodarczej, przyjmowano ze zrozumieniem.

Tymczasem politycy zbytnio nie kalkulowali i by nie płacić ceny w postaci niekontrolowanej eksplozji bezrobocia i powiązanego z tym zubożenia społeczeństwa, niemalże natychmiast zastosowali połączenie ultrałagodnej polityki pieniężnej (spadek stóp procentowych praktycznie do zera i interwencyjny skup aktywów przez banki centralne) oraz ogromnego impulsu fiskalnego (wspieranie przedsiębiorstw środkami publicznymi, kosztem wzrostu długu publicznego). Dla wszystkich stało się bowiem jasne, iż sytuacja i kryzys są odmienne od tych z lat minionych, co wymaga innej reakcji. Nikt nie zastanawiał się nad utrzymaniem budżetowej dyscypliny, a osiągnięty konsensus wyrażał się w tym, iż gospodarka potrzebuje potężnego impulsu.

Jak na tym tle światowych tendencji wyglądała sytuacja z polskiej perspektywy?

Otóż również i Polska poszła tą samą drogą. Uruchomiono narzędzia wsparcia w postaci pieniędzy z budżetu, ale i przede wszystkim z wykorzystaniem Polskiego Funduszu Rozwoju (PFR). To bowiem właśnie PFR uruchomił i prowadził tarcze antykryzysowe, w postaci wypłat pieniędzy bezpośrednio do przedsiębiorstw, celem utrzymania płynności finansowej i zapobieżenia redukcjom zatrudnienia. Do tej pory PFR wypłacił ponad 70 mld zł pomocy, poza tym drugie tyle kosztowały instrumenty pomocowe stosowane przez urzędy pracy i ZUS, jak chociażby wypłaty świadczenia postojowego, zwolnienie ze składek ZUS czy umarzane pożyczki dla przedsiębiorców. Wszystko po to, by utrzymać zatrudnienie.

Biorąc pod uwagę perspektywę roku czasu od wybuchu epidemii rzec można, iż plan zadziałał, o czym świadczyć mogą chociażby takie elementy, jak:

  • stopa bezrobocia wzrosła tylko nieznacznie, gdyż w styczniu 2021 roku wyniosła 6,5%, gdy w lutym 2020 roku, czyli przed wybuchem epidemii, wyniosła 5,5%
  • nie doświadczyliśmy fali bankructw, a z danych widniejących w rejestrach sądowych wynika, iż upadłości w roku ubiegłym było mniej więcej tyle samo w roku poprzednim, chociaż wzrosła liczba podstępowań restrukturyzacyjnych

Ów wzrost liczby podstępowań restrukturyzacyjnych interpretować można jednak na dwa sposoby. Mianowicie sytuacja przedsiębiorstw się pogorszyła i musiały się dogadywać z wierzycielami, bądź, co wydaje się bardziej prawdopodobne, skorzystanie z restrukturyzacji uproszczonej daje większą ochronę w czasie kryzysu.

Generalnie olbrzymi program pomocowy doprowadził do zahibernowania polskiej gospodarki w najgorszym dla niej momencie, czyli w II kwartale ubiegłego roku. Jednak wówczas tak naprawdę nikt nie wiedział z czym się mierzymy. Mówiono o cofnięciu się globalizacji, wymuszonym epidemią skracaniu łańcuchów dostaw, jak i stratach takich gospodarek jak polska, otwartych i z dużą rolą eksportu.

Jednakże te scenariusze nie zrealizowały się, a wręcz przeciwnie o czym świadczy chociażby skala recesji. PKB spadł w ubiegłym roku o 2,8%, gdy tymczasem jeszcze w połowie roku resort finansów spodziewał się spadku na poziomie 4,6%. I to co miało być słabością polskiej gospodarki, okazało się jej siłą. Globalizacja nie cofnęła się, a wręcz pokazała swą siłę, szczególnie w odniesieniu do eksportu, który w drugiej połowie roku rósł w tempie dwucyfrowym.

To zaś sprawiło, iż Polska miała dużą nadwyżkę w handlu towarami, jak i w całym bilansie płatniczym, a popyt z zagranicy napędzał produkcję przemysłową. I to właśnie mocna produkcja przemysłowa i odporność tej branży na kryzys związany z epidemią spowodowała, iż generalnie polska gospodarka wyszła obronną ręką ze starcia z koronawirusem. Pamiętać oczywiście należy, iż gdyby polska gospodarka bardziej opierała się na usługach turystycznych, hotelarskich czy też gastronomicznych, to już tak dobrze by nie było.

Jak zatem epidemia wpłynęła na nastroje społeczne i podejmowane decyzje?

Niewątpliwie COVID-19 odcisnął piętno na gospodarce i społeczeństwie, dokonując wymuszonych zmian chociażby nawyków konsumpcyjnych. Zamknięcie kilku dziedzin gospodarki, jak gastronomia czy usługi hotelarskie, spowodowało, iż pieniądze nie trafiły do gospodarki, a pozostały na rachunkach bankowych bądź zostały spożytkowane w inny sposób.

Poza tym tarcze antykryzysowe podtrzymały poziom dochodów w gospodarstwach domowych, co w połączeniu z lockdownem i brakiem możliwości ich wydatkowania spowodowało, iż kumulował się popyt odłożony, który znajdował swe ujście za każdym razem, gdy dochodziło do odmrażania gospodarki. Widać to było chociażby po kolejkach przed centrami handlowymi skokowym wzroście ilości transakcji dokonywanych kartami płatniczymi.

Mamy też do czynienia ze znacznym wzrostem sprzedaży za pośrednictwem sieci, gdyż w styczniu 2021 roku udział tej formy zakupów wynosił 10,0%, gdy tymczasem rok wcześniej było to 5,6%. To jednocześnie jest powiązane z wydatkami na hotele i restauracje, gdzie przed epidemią przeciętna rodzina wydawała 6,0% swojego budżetu, a dziś szacuje się, iż wartość ta spadła o połowę.

Kolejne zmiany w zakresie decyzji konsumenckich dotyczą też wzrostu wartości gotówki w obiegu. Na początku kryzysu prezes NBP Adam Glapiński zapewniał, iż bank centralny ma jej nieprzebrane ilości, tym niemniej jej ilość w obiegu skoczyła o 40,0%. I wypłata gotówki nie była spowodowana przejściem na płatności gotówkowe, lecz trzymaniem jej w domu na tak zwaną żelazną rezerwę. Udział gotówki bowiem w płatnościach znacząco spadł, z poziomu 54,0% do poziomu 46,0%. Z kolei wzrost udziału płatności bezgotówkowych to nie tylko efekt większej popularności sprzedaży przez Internet, ale i obaw przed zakażeniem.

A jak epidemia wpłynęła na podejmowanie przez ludzi decyzji o inwestycjach?

Generalnie COVID-19 odcisnął swe piętno również na decyzjach inwestycyjnych społeczeństwa. Rekordowo niskie stopy procentowe spowodowały, iż miały za zadanie spowodować z jednej strony, iż kredyt stał się bardzo tani, lecz z drugiej strony konsekwencją było to, iż generalnie nie opłaca się w banku trzymać pieniędzy na lokacie. Banki wręcz wycofały się z ofert lokowania dłuższych niż 3 miesiące, widząc jak niskie wartości są w stanie zapłacić klientom.

Zresztą nawet 3-miesięczna lokata nie gwarantuje zysku. Jeżeli bowiem średnie oprocentowanie takiej lokaty wynosi 0,4% w stosunku rocznym, a inflacja w styczniu 2021 roku wyniosła 2,7%, to tak naprawdę taka osoba lokująca pieniądze realnie dziś traci.

To zaś sprawiło, iż ludzie zaczęli poszukiwać alternatywnych metod inwestowania. W tym kontekście ciekawą propozycją wydaje się być rynek mieszkaniowy, gwarantujący chociażby utrzymanie wartości zainwestowanego kapitału. O żadnym poważnym kryzysie na tym rynku mowy nie ma, chociaż ucierpiał rynek mieszkań na wynajem. Powodem jest zmniejszona mobilność społeczna, wynikająca z wykonywania pracy w formie zdalnej, jak i takiego samego trybu studiowania.

Jednakże rynek mieszkaniowy cechuje się dość sporą wysokością progu wejścia i nie każdy może przerzucić się z inwestowania w lokaty na kupowanie mieszkań. Można wprawdzie wspomagać się tutaj kredytem bankowym, który jest relatywnie tani. Jednak banki utrzymują zaostrzone kryteria oceny, co ma wpływ na dostępność kredytów.

Co zatem okazało się ciekawą alternatywą dla osób chcących inwestować?

Otóż okazało się, iż stało się to, o co od dawna zabiegali już uczestnicy rynku kapitałowego. Epidemia spowodowała bowiem, iż w roku 2020 udział drobnych inwestorów w obrotach warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych (GPW) podwoił się w porównaniu z rokiem 2019, a zlecenia od drobnych inwestorów generowały około 20,0% całych obrotów. Jednocześnie wzrosła też sama wielkość obrotów, o niemalże 50,0% w porównaniu do stanu z roku wcześniej.

Okazuje się, iż warszawska giełda nie jest w tym przypadku wyjątkiem. W początkowych miesiącach trwania epidemii tempo spadku indeksów giełdowych było wręcz przerażające, a wszyscy wieszczyli potężny krach finansowy. Jednakże z upływem czasu, gdy jasnym stawało się, iż rządy i banki centralne nie pozostawią gospodarek bez pomocy, sytuacja zaczęła się stabilizować, by w końcu przerodzić się wręcz w postepidemiczną hossę. Okazało się, iż ci, którzy weszli na giełdę w chwili, gdy wszyscy z niej uciekali, pod koniec roku mogli liczyć na poważne zyski.

Zresztą napływ drobnych inwestorów odnotowała też giełda nowojorska, gdzie ich udział wzrósł z około 10,0% do poziomu 25,0%. W przypadku USA katalizatorem tej zmiany okazał się szybki rozwój narzędzi do inwestowania, jak chociażby udostępnienie bezprowizyjnych aplikacji na smartfony. Jednakże we wszystkim potrzebny jest umiar i rosnące zainteresowanie rynkiem ze strony osób, które wcześniej nie miały wiele wspólnego z tym segmentem rynku, zaczęło niepokoić ekspertów. Wskazywali oni bowiem na możliwość występowania baniek spekulacyjnych, co zresztą stało się już w styczniu 2021 roku. Drobni inwestorzy skrzyknęli się bowiem na jednym z serwisów, montując „spółdzielnię” o niespotykanych wręcz rozmiarach, by zagrać przeciwko funduszom stosującym krótką sprzedaż, windując kurs akcji jednej spółki i doprowadzając owe fundusze do potężnych strat.

Na co jeszcze wpływ miała epidemia w kontekście gospodarki?

Otóż wszystko wskazuje na to, iż epidemia miała jeszcze jeden znaczący wpływ na gospodarkę, choć nie ma na to twardych dowodów. Mianowicie prawdopodobnie znacznie większa popularność obrotu bezgotówkowego znacznie ograniczyła szarą strefę. I gdyby tak rzeczywiście się stało, byłby to swego rodzaju fenomen.

Zwykle bowiem w czasie kryzysu wzrasta skłonność do tego, by uciekać z oficjalnego obrotu. W Polsce, według szacunków GUS w latach 2010-2013, a więc gdy gospodarka weszła w fazę spowolnienia po uderzeniu kryzysu finansowego, wielkość szarej strefy zbliżyła się do poziomu 15,0% PKB. Efektem takiego stanu rzeczy jest luka w VAT, czyli różnica pomiędzy tym, co budżet państwa powinien otrzymać z tytułu podatku od towarów i usług, a kwotą, która faktycznie do niego wpływa.

Wprawdzie nie ma jeszcze oficjalnych danych GUS w tym zakresie, lecz są już poszlaki mówiące o zmniejszeniu się szarej strefy bądź co najmniej o jej niepowiększaniu. Według bowiem obliczeń Fundacji CASE, przygotowującej raporty dla Komisji Europejskiej, luka w VAT w roku ubiegłym nie wzrosła, lecz prawdopodobnie nawet spadła. I jednym z powodów takiego stanu rzeczy może być znaczny wzrost udziału płatności bezgotówkowych, które zawsze pozostawiają swój ślad i sprzyjają większej przejrzystości obrotu gospodarczego.

Jednakże taki stan obecnego poziomu luki w VAT może też być spowodowany metodami, jakie przyjęto w walce z kryzysem. Aby bowiem uzyskać pomoc finansową z tarcz antykryzysowych, koniecznością było sumienne rozliczanie się z fiskusem. Stąd też motywacja do ucieczki w szarą strefę zmalała. Poza tym wpływ na to mogła też mieć zmiana modelu konsumpcji społeczeństwa. Szara strefa bowiem dość dobrze czuje się w usługach, a popyt w tym względzie został częściowo przekierowany na zakupy towarów.

Jakie są zatem dalsze perspektywy dla polskiej gospodarki i rynku pracy?

Generalnie zauważyć należy, iż obecnie sytuacja wygląda zupełnie odmiennie niż na początku epidemii. O ile pewne procesy z zeszłego roku spowodowały ustabilizowanie bądź wręcz zmniejszenie szarej strefy, to już obecna sytuacja może wręcz ją nakręcić i rozwinąć. Czynnikami, które mogą dziś przyczynić się do znacznego wzrostu szarej strefy w gospodarce są:

  • bunt przedsiębiorców, zmęczonych przeciągającym się zamrożeniem gospodarki
  • poczucie niesprawiedliwości, gdyż lockdown dotyczy tylko wybranych branż
  • niepewność co do okresu trwania lockdownu, gdyż jest przedłużany i nikt nie wie, jak długo potrwa
  • opóźnienie w przyznawaniu kolejnych transz pomocy, gdyż nowa tarcza PFR ruszyła w styczniu bieżącego toku, a pierwsze zamknięcia przedsiębiorstw miały miejsce już w październiku ubiegłego roku
  • niedopracowane zasady przyznawania pomocy, gdyż lista kodów PKD jest ciągle uzupełniana

Podsumowując, z generalną oceną wpływu epidemii COVID-19 na gospodarkę i rynek pracy należy jeszcze poczekać. Powodem jest obecna sytuacja związana z epidemią i jej kolejna fala. To z kolei sprawia, iż cały czas mamy do czynienia z lockdownem i niemożnością swobodnego prowadzenia działalności. Generalnie obecnie stan polskiej gospodarki nie jest zły, tym niemniej są sektory, w których epidemia wywołała całkiem spore spustoszenie. Zatem od czasu trwania tego permanentnie pełzającego lockdownu zależeć będzie jaki będzie ostateczny wpływ epidemii na gospodarkę i rynek pracy.